Pierwsze mecze w nowym roku [21 kolejka]

 


Arsenal - Manchester City
Ciężko wyobrazić sobie lepszy sposób na wejście w nowy roku, niż starciem na szczycie tabeli. W sobotnie wczesne popołudnie na Emirates Stadium, czwarty w tabeli Arsenal podejmował lidera z Manchesteru. Obydwa zespoły znajdowały się ostatnio w kapitalnej formie.

Kanonierzy wygrali cztery kolejne mecze, w których strzelili 14 goli i stracili tylko jednego. Dzięki temu awansowali na czwarte miejsce i z każdym tygodniem umacniali swoją pozycję w czołowej czwórce.

Seria Manchesteru City jest jeszcze bardziej imponująca i przed sobotnią potyczką wynosiła aż 10 spotkań. Fenomenalna forma podopiecznych Pepa Guardioli pozwoliła im wypracować sobie pokaźną przewagę na goniącymi ich Chelsea i Liverpoolem. Przed tą kolejką mieli 8 punktów przewagi nad The Blues i 9 nad The Reds, ale jeden mecz rozegrany więcej od drużyny Jurgena Kloppa.

Mogliśmy zatem oczekiwać bardzo wyrównanego pojedynku, a przynajmniej nie tak jednostronnego jak na początku sezonu, kiedy mistrzowie Anglii pokonali na swoim stadionie Arsenal 5-0. Od tamtej poty wiele zmieniło się w klubie z Emirates Stadium i rewanż z The Citizens był tego najlepszym dowodem.

Lepiej w spotkanie wszedł Manchester City, ale nie było to typowe dla nich zamknięcie rywala pod jego bramką i napieranie na pole karne. Przewaga gości trwała około 20 minut, ale nie została skwitowana żadnym zagrożeniem dla bramki Ramsdalea.

Druga połowa pierwszej części należała do Arsenalu i w pewnym momencie Kanonierzy na przestrzeni 5 minut potrafili utrzymywać się przy piłce przez 75% czasu. W odróżnieniu od rywali, gospodarze potrafili udokumentować lepszy okres w meczu trafieniem. W 31 minucie do bramki trafił Bukayo Saka, wyprowadzając swój zespół na prowadzenie. Było to małe zaskoczenie, chociaż z przebiegu meczu trzeba przyznać, że Arsenal zasłużył i zapracował na swoje trafienie.

W pierwszej połowie Manchester City nie znalazł odpowiedzi na bramkę Arsenalu i skromne prowadzenie gospodarze dowieźli do przerwy.

W drugiej części spotkania, pięć minut zadecydowało o losach spotkania i były to minuty, kiedy wszystko posypało się dla podopiecznych Mikela Artety. Można sobie tylko wyobrazić, że nieobecny z powodu koronawirusa hiszpański menadżer, siedział przed telewizorem i niedowierzał w ten nagły zwrot akcji.

Nieszczęście Arsenalu zaczęło się w 57 minucie, kiedy bardzo kontrowersyjny rzut karny podyktował Stuart Attwell za faul Granita Xhaki na Bernardo Silvie. Decyzja arbitra była jeszcze długo po meczu dyskutowana, ale nie zmienia to faktu, że sędzia faul dostrzegł, a do jedenastki podszedł Riyad Mahrez i pokonał Ramsdalea, wyrównując stan rywalizacji.

Szczęście Manchesteru City nie musiało trwać długo, ponieważ kilkadziesiąt sekund później o mały włos Aymeric Laporte nie wpakował piłki do własnej bramki próbując zgrać piłkę głową do Edersona. Na jego szczęście, czujny był Nathan Ake, który z linii bramkowej wybijał futbolówkę. Po akcji ratunkowej holendra mógł jeszcze strzelić Martinelli, ale trafił w słupek na praktycznie pustą bramkę.

Nie tylko Arsenal nie wykorzystał doskonałej okazji na ponowne wyjście na prowadzenie, ale dwie minuty później musiał sobie radzić bez Gabriela, który obejrzał czerwoną kartkę. Brazylijski defensor gospodarzy dwukrotnie w przeciągu dwóch minut został przez sędziego ukarany żółtą kartką, co skutkowało oczywiście wyrzucenie z boiska.

Rzut karny i strata gola na 1-1, zmarnowana kapitalna okazja i dwie żółte kratki dla Gabriela - to wszystko wydarzyło się na przestrzeni 4 minut i z meczu, który Arsenal zdawał się mieć pod kontrolą prowadząc 1-0, zrobiło się nerwowe 30 minut rozpaczliwej obrony, aby przynajmniej remis utrzymać do ostatniego gwizdka.

Trzeba przyznać, że chociaż The Citizens przejęli totalną kontrolę nad meczem, to nie wyglądali na drużynę, która jest w stanie zagrozić bramce Arsenalu. Brało się to z tego, że podopieczni Pepa Guardioli nie grali wybitnego meczu, a Kanonierzy dobrze się bronili.

Kibice Liverpoolu i Chelsea mogli z uśmiechem na twarzy patrzeć na męczącego się mistrza Anglii, ale ich dobre nastroje postanowił popsuć Rodri, który w 93 minucie strzelił zwycięską bramkę dla Manchesteru City. Hiszpański pomocnik dość niespodziewanie znalazł się w polu karnym i zdołał sprytnie włożyć nogę przed interweniującego obrońcę rywala i piłka wtoczyła się do bramki.

Mówiłem to wcześniej wiele razy i będę powtarzał do znudzenia - takimi meczami wygrywa się ligę. Nie zawsze można wygrywać strzelając kilka bramek w meczu, kiedy wszystko idzie. Czasem trzeba wymęczyć, wybiegać i wyszarpać trzy punkty. Tak zrobił Manchester City wygrywając skromnie 1-0 z Brentford na zakończenie roku i ta sztuka udała im się z Arsenalem. Na koniec, za każde zwycięstwo przyznaje się tyle samo punktów, a to one mają największe znaczenie na mecie sezonu. The Citizens wygrali 11 mecz z rzędu w Premier League i odskoczyli daleko od Chelsea i Liverpoolu. Pep Guardiola mógł zatem spokojnie zasiąść do oglądania bezpośredniego starcia pomiędzy goniącymi go rywalami i remis, jakim zakończyło się tamto spotkania był dla Katalończyka wymarzonym wynikiem. Co prawda dopiero co przekroczyliśmy półmetek sezonu, ale chyba trzeba jasno powiedzieć, że tylko Manchester City może przeszkodzić sobie w wywalczeniu kolejnego mistrzostwa Anglii. Musiałoby dojść do sporej katastrofy w szeregach The Citizens i nagłej znaczącej zniżki formy, aby zrobiło się jeszcze gorąco w wyścigu po tytuł, ale na razie na nic takiego się nie zanosi.

 

Watford - Tottenham
Pozostajemy w klimacie meczów wygrywanych w ostatnich minutach, ponieważ bezpośrednio po spotkaniu na Emirates Stadium, Watford na swoim stadionie podejmował Tottenham. Obydwa zespoły w podobnym czasie zmieniały trenerów, ale obydwu menadżerów łączy jedynie to, że są Włochami.

Szerszenie pod wodzą Claudio Ranieriego rozegrały tylko dwa dobre mecze, wygrywając z Evertonem i Manchesterem United. Poza tym same porażki, których od pojawienia się na Vicarage Road Włocha nazbierało się do tego weekendu aż osiem. Co prawda Watford ominęły trzy kolejne spotkania, ale nie ma gwarancji, że nie byłyby to kolejne straty punktów. Tak więc gospodarze przystępowali do sobotniej potyczki po pięciu z rzędu przegranych, z czego ostatnia tuż przed nowy rokiem poniesiona przeciwko West Hamowi, również na swoim stadionie.

Tottenham prowadzony przez Antonio Conte, to z kolei zupełnie inna historia. Dla Włocha starcie z beniaminkiem było ósmym w Premier League za sterami Kogutów i we wcześniejszych siedmiu nie poniósł porażki wygrywając cztery i remisując trzy.

Od pierwszego gwizdka sędziego inicjatywę przejął Tottenham. Co prawda pierwszą okazję miał Watford, ale King nie potrafił sprawić problemów Llorisowi swoim strzałem. Nie udało się zatem Szerszeniom rozpocząć meczu tak jak przeciwko West Hamowi, kiedy objęli prowadzenie w 4 minucie po trafieniu Dennisa.

Koguty pierwszą poważną okazję stworzyły sobie po upływnie 20 minut. W swoim stylu pokonać Bachmanna próbował pokonać Harry Kane, ale austriacki bramkarz bez większego problemu zatrzymał uderzenie z narożnika pola karnego Anglika. Następne sytuacje w pierwszej połowie mieli dla gości Reguilon i Hojbjerg, ale z ich strzałami Bachmann również nie miał większego problemu.  

Watford zrobił jeszcze mniej niż goście w kierunku strzelenia gola i oprócz strzału z początku spotkania, tylko raz oddali celne uderzenie, ale po ziemi, lekkie i w sam środek.

Druga połowa obfitowała w o wiele więcej emocji, ale nie oglądaliśmy ruchu w dwie strony, a raczej więcej czasu spędziliśmy pod polem karnym gospodarzy. Był tylko jeden okres, trwający 10 minut, kiedy Watford przycisną rywali i faktycznie mógł wyjść na prowadzenie, ale precyzyjne uderzenie Kinga zza pola karnego obrobił Lloris.

Ostatnie 25 minut należało do Tottenhamu. Jednak czego by podopieczni Antonio Conte nie próbowali, piłka nie chciała wpaść do bramki, przy czym spory udział miał rewelacyjnie broniący Bachmann. I kiedy wydawało się, że Watford dowiezie bezbramkowy remis do końca, że pierwszy raz w tym sezonie zachowa w lidze czyste konto, Davinson Sanchez w 96 minucie strzelił zwycięskiego gola dla Tottenhamu po dośrodkowaniu z rzutu wolnego Sona.

Tak chyba musiało być, ponieważ problem z zachowaniem przez Szerszenie czystego konta w Premier League nie jest niczym nowym. Ostatni raz udało im się zagrać na zero z tyłu, kiedy w sezonie 2019-20 pokonali na Vicarage Road Liverpool 3-0. Od tamtej pory rozegrali w angielskiej ekstraklasie 28 spotkań i nie zdarzyło się im nie stracić przynajmniej jednego gola.

Dzięki wygranej Tottenham zajmuje w tabeli 6 miejsce, ale Koguty mają trzy zaległe spotkania i ich sytuacja może wyglądać jeszcze lepiej, jeżeli będą kontynuowali dobrą formę. Cały czas jest dużo do poprawy w grze Spurs, ale najważniejsze są wyniki, a te od przyjścia Antonio Conte są bardzo dobre.

Nieco gorzej ma się sytuacja Watfordu, który przegrał szósty kolejny mecz i na ten moment ich przewaga nad strefą spadkową wynosi zaledwie dwa punkty, przy jednym meczu rozegranym więcej od goniącego ich Burnley.  Tyle samo punktów dzieli Szerszenie i przedostatnie Newcastle, ale w tym zestawieniu to Watford ma mecz zaległy względem Srok, chociaż tak jak pisałem na początku - forma podopiecznych Claudio Ranieriego nie pozwala wierzyć, że gdyby rozegrali przełożone spotkania, to ich sytuacja punktowa wyglądałaby o wiele lepiej.

 

Crystal Palace - West Ham
Meczem zamykającym sobotnie emocje z angielską piłką były derby Londynu na Selhurst Park. Gospodarze w końcówce roku notowali wyniki w kratkę, ale to samo można powiedzieć o ich rywalach.

Crystal Palace zagrało w grudniu pięć spotkań, po dwa przegrali i wygrali, a także raz dzielili się punktami. Chociaż trzeba oddać podopiecznym Patricka Vieiry, że komplet punktów tracili w wyjazdowych starciach z Manchesterem United i Tottenhamem, a więc kiedy nie byli faworytami.

W tym samym czasie West Ham zagrał komplet sześciu meczów, po równo rozkładając wygrane, remisy i porażki.

Mimo przeciętnej formy w ostatnich meczach, obydwa zespoły mogły przystępować do sobotniej rywalizacji w dobrych nastrojach, ponieważ pożegnały 2021 rok okazałymi zwycięstwami. Crystal Palace bez problemów rozprawiło się z Norwich, pokonując Kanarki 3-0 na swoim stadionie. West Ham z kolei wygrał 4-1 z Watfordem, przegrywając serię trzech meczów bez kompletu punktów. Zanosiło się zatem na wyrównaną derbową potyczkę, przed rozpoczęciem której każdy z zespołów mógł mieć nadzieję na przywitanie nowego roku wygraną.

Ale przyszedł czas meczu i w pierwszej połowie West Ham rozstrzygną praktycznie rywalizację na swoją korzyść, strzelając do przerwy aż trzy gole.

Chociaż wydarzenie boiskowe mogły potoczyć się zupełnie inaczej, ponieważ już w pierwszej minucie kapitalną okazję na gola zmarnował Jeff Schlupp, obijając słupek bramki Fabiańskiego. Gdyby Ghańczyk trafił do siatki, prawdopodobnie oglądalibyśmy zupełnie inne spotkanie.

West Ham zaczął dochodzić do głosu po upływnie pierwszego kwadransa, a kiedy zabrał się za konkrety, to od razu wpadły dwa szybkie gole. Pierwszego strzelił Michail Antonio, który po nieprzyjemnym dla defensywy dośrodkowaniu Saida Benrahmy, musnął piłkę tuż przed gotowym do interwencji Guaitą i wepchnął ją do bramki.

Zaledwie trzy minuty później na 0-2 podwyższył Lanzini, prezentując przy okazji odrobinę nienagannej techniki. Argentyńczyk wbiegając w pole karne dostał podanie od Ricea, przełożył piłkę z prawej na lewą nogę, delikatnie podbił i uderzył pod poprzeczkę pozostawiając hiszpańskiego bramkarza bez szans na skuteczną interwencję.

Nie mieli tego wieczora szczęścia piłkarze gospodarzy, którzy po stracie szybkich dwóch goli zabrali się do odrabiania start. Bliski szczęścia był Edouard, ale po jego strzale piłka odbiła się od poprzeczki. Wydawało się, że Crystal Palace będzie w stanie znaleźć drogę do bramki, ponieważ przeważali w końcówce pierwszej części gry, ale to West Ham zadał trzeci cios.

Ponownie na listę strzelców wpisał się Manuel Lanzini, tym razem wykorzystując rzut karny, sprokurowany przez Milivojevica, który przyjmował piłkę ręką we własnej szesnastce. I tym oto sposobem w 5 minucie doliczonego czasu gry, West Ham miał trzy gole zapasu i pozostało im jedynie dograć drugie 45 minut, aby cieszyć się z pierwszych w nowym roku trzech punktów.

Druga połowa należała do Crystal Palace, ale podopieczni Patricka Vieiry przez długi czas bili głową w mur starając się przebić przez obronę West Hamu. Młoty ograniczyły się do sporadycznych prób kontrataków, ale najczęściej nie kończyły się one większym zagrożeniem dla bramki Guaity.

Wszystko wskazywało na to, że emocje w tym meczu się skończyły, ale gospodarze mieli inny plan na końcówkę spotkanie. Wszystko za sprawą wprowadzonego w 68 minucie na boisko Michaela Olise, który kilkukrotnie w tym sezonie potrafił dać pozytywny impuls z ławki. Nie inaczej było w sobotę, ponieważ zainspirował on swoją drużynę do powalczenie o wydarcie punktu.

W 82 minucie Francuz idealnie dośrodkował w pole karne do wbiegającego Edouarda, a jego rodak pokonał Fabiańskiego. Była to bramka bardzo podobna do tej strzelonej przez Antonio w pierwszej połowie. W minucie 90 Olise sam trafił do siatki, po dośrodkowaniu z rzutu wolego, które przemieniło się w precyzyjny strzał  w pry słupku. Nagle zrobiło się gorąco na Selhurst Park, ponieważ sędzia doliczył 5 minut i był to czas dla gospodarzy na doprowadzenie do remisu. Blisko szczęścia w ostatniej akcji był Mateta, który strzałem z przewrotki minimalnie chybił i ostatecznie nie udało się wywalczyć żadnych punktów Orłom, ale należy pochwalić ich za determinację i walkę do końca.

Chociaż końcówka meczu popsuła nieco dobre wrażenie, jakie po pierwszej połowie pozostawił po sobie West Ham, to trzy punkty pojechały na London Stadium. Drużyna Davida Moyesa pozostała dzięki temu na 5 miejscu w tabeli, ale goniący ich rywale mają zaległe spotkanie, dlatego na pozycję West Hamu trzeba patrzeć z lekkim dystansem. Niemniej kibice mogą być zadowoleni z ofensywnych popisów swoich idoli, z dwóch bramek Lanziniego i dobrej formy Antonio oraz Benrahmy.

W szeregach Crystal Palace może z kolei panować mały niedosyt. W pierwszej połowie Orły miały sporo pecha dwukrotnie obijając obramowanie bramki, ale w drugiej pokazali charakter i byli blisko niesamowitego powrotu do meczu. Tak czy inaczej Patrick Vieira może wyciągnąć kilka pozytywów z tego spotkania. Problemem z jakim będzie musiał zmierzyć się francuski szkoleniowiec są wyjazdy kluczowych piłkarzy na Puchar Narodów Afryki. Na turniej do Kamerunu wyjadą Zaha, Ayew, Kouyate i Schlupp, a więc kluczowi piłkarze podstawowej jedenastki. Na szczęścia dla Palace, są oni bezpieczni w kontekście walki o utrzymanie, a na walkę o europejskie puchary nie mają szansa, zatem wpadnięcie w ewentualny dołek wyników nie będzie niósł za sobą większych konsekwencji.

 

Niedzielne mecze o 15:00
Na niedzielę zaplanowano w Premier League cztery mecz, z czego trzy rozgrywane w jednym czasie, pełniące rolę rozgrzewki przed hitowym starciem Chelsea z Liverpoole. We wczesne popołudnie grały Brentford z Aston Villą, Everton z Brighton, oraz Leeds z Burnley. Mecze zespołów zajmujących co najwyżej miejsca w środku tabeli, ale dostarczyły naprawdę sporo emocji i jeżeli ktoś chciał nabrać apetytu przed meczem na Stamford Bridge, to mógł się przejeść dawką futbolu na najwyższym poziomie, jakie oglądaliśmy we wszystkich trzech meczach.

Nie trzeba było długo czekać na pierwszego gola, a padł on na Goodison Park. Everton opuścił dwie ostatnie kolejki, a wcześniej sensacyjnie zremisował z Chelsea na Stamford Bridge mimo potężnych problemów kadrowych w tamtym meczu. Natomiast Brighton w końcu wygrało mecz, pokonując w Boxing Day Brentford, a rok zakończyli podobnie jak ich rywale, a więc remisem z Chelsea w Londynie. W niedzielnym meczu na prowadzenie wyszli gości. Do siatki trafił MacAllister po zgraniu piłki przez Maupaya i od trzeciej minuty Brighton prowadził na Goodison Park.

Tymczasem na Brentford Community Stadium Aston Villa dobrze zaczęła spotkanie z Brentford i od pierwszych minut przejęli kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Konsekwencją tego była bramka w 16 minucie strzelona przez Ingsa po akcji przeprowadzonej przez Buendie. To był tego typu rajd Argentyńskiego pomocnika, jakich kibice oczekiwali od niego, kiedy przyszedł na Villa Park z Norwich.

Na Elland Road blisko niesamowitego gola był Raphinha, który dostrzegł wysuniętego z bramki Hennesseya i z około 35 metrów próbował przelobować Walijczyka, ale piłka prześlizgnęła się po poprzeczce za bramkę.

W tym samym czasie wynik dla Brighton na Goodison Park zrobił się jeszcze lepsze, kiedy na 2-0 strzelił Dan Burn. Everton starał się włączyć do meczu, szukali okazję n dośrodkowanie piłki do wracającego do gry Calvert-Lewina, ale zamiast wyrównać, stracili drugiego gola. Po rzucie rożnym Burn znalazł się w sytuacji, że musiał tylko dobić piłkę do pustej bramki i tak też zrobił podwajając prowadzenie gości.

The Toffees mogli szybko strzelić gola kontaktowego, ale rzut karny zmarnował Calvert-Lewin. Anglik staną oko w oko z Sanchezem po faulu Mwepu na Gordonie, ale uderzył nad bramą i w niebieskiej części Liverpoolu utrzymywał się wynik 0-2.

Zbliżał się koniec pierwszej połowy, a goli nie oglądaliśmy tylko na Elland Road. Leeds zupełnie zdominowało Burnley, ale mieli problem ze znalezieniem drogi do bramki. Udało się dopiero w 39 minucie. Autorem trafienia był Jack Harrison, który przejął piłkę po błędzie Tarkowskiego, ruszył lewą stroną, ściął do środka i na raty pokonał Hennesseya.

Trzy minuty później dosyć niespodziewania do wyrównania doprowadziło Brentford w starciu z Aston Villą. Podopieczni Thomasa Franka źle weszli w mecz i praktycznie całkowicie oddali pole gry gościom. Ale przyszła 42 minuta i po kilku chwilach, kiedy gospodarze zaczęli przejawiać symptomy dobrej gry, na 1-1 trafił Wissa.

A zatem do przerwy Brentford remisowało z Aston Villą, Leeds skromnie prowadziło z Burnley, natomiast Brighton miał dwa gole przewagi nad Evertonem.

Na Elland Road Sean Dyche chciał wszystkim dać do zrozumienia, że zamierza wyjechać z Leeds przynajmniej z jednym punktem i od początku drugiej połowy wpuścił na boisko Maxwella Cornet. Iworyjczyk od razu dał pozytywny impuls swojej drużynie, a po 9 minutach na boisku strzelił także gola i to nie byle jakiego. Z około 25 metrów skrzydłowy The Clarets uderzył z rzutu wolnego lewą nogą nie do obrony dla Meslier. Należało się spodziewać, że jak ten piłkarz trafi do bramki, to będzie to spektakularne trafienie, ponieważ odkąd pojawił się w Anglii, innych niż ładne nie strzela.

Kiedy Cornet wyrównywał stan rywalizacji na Elland Road, na Goodison Park Anthony Gordon strzelał gola kontaktowego dla Evertonu. Młody Anglik był wyróżniającym się piłkarzem w drużynie gospodarzy i jak mało kto zasłużył na trafienie. Wychowanek The Toffees miał trochę szczęścia ponieważ piłka po jego strzale odbiła się jeszcze od jednego z rywali, ale najważniejszy był fakt, że Everton złapał kontakt z Brighton.

Długo musieliśmy czekać na następne gole, ale jak już przyszły to było na co popatrzeć. W 71 minucie ponownie na dwubramkowe prowadzenie wyszło Brighton. Ponownie do siatki trafił MacAllister pokonując Pickforda strzałem z woleja po kolejnej tego popołudnia asyście Mwepu.

Ale podopieczni Rafy Beniteza nie zamierzali się poddać i zaledwie 5 minut później na nowo zmniejszyli straty do zaledwie jednego gola. Drugi raz na listę strzelców wpisał się Gordon. Tym razem Anglik rozpoczął akcję, rozegrał, poczym wbiegł w pole karne i dostał idealne do wykończenia podanie od Jonjoe Kenny’ego.

Chwilę gola strzeliło Leeds i po raz drugi podopieczni Marcelo Bielsy prowadzili w straciu z Burnley. Precyzyjnym strzałem zza pola karnego popisał się Stuart Dallas i wydawało się, że dominujące przez cały mecz Leeds nie da wydrzeć sobie trzech punktów.

Podobnie mogli pomyśleć kibice w Londynie, kiedy Brentford wyszło na prowadzenie przeciwko Aston Villi. W drugiej połowie to spotkanie znacznie się wyrównało i bramka dla któregoś z zespołów wisiała w powietrzu. Bohaterem beniaminka okazał się Mads Roerslev, którego strzał najpierw obronił Martinez, ale przy dobitce nie miał szans. Nie popisała się w tej sytuacji defensywa Aston Villi, ponieważ Duńczyk miał za dużo miejsca w polu karnym i skrzętnie z tego skorzystał.

Jeżeli ktoś spodziewał się nerwowej końcówki dla Leeds, które prowadziło 2-1 z Burnley, to w 92 minucie wszelkie wątpliwości rozwiał ustalając wynik spotkania na 3-1. Był to także ostatni gol tego popołudnia.

Bardzo ważne zwycięstwo odniosło Leeds, które na trzy punkty czekało od końcówki listopada, tym bardziej, że pokonali Burnley, które zajmuje 18 miejsce, dzięki czemu oddalili się na 8 punktów od strefy spadkowej. Burnley z kolei utknęło z jednym zwycięstwem w lidze i 11 punktami na koncie. Trzeba jednak pamiętać, że The Clarets mają najwięcej, bo aż cztery zaległe mecze i jak zaczną nadrabiać zaległości, to ich sytuacja może się poprawiać. Nie zmienia to faktu, że jedna wygrana w 17 meczach to bardzo słaby wynik, który trzeba zacząć poprawiać niezależnie od rywali z jakimi przyjdzie im się mierzyć.

Ważne trzy punkty zanotowało także Brighton. Podopieczni Grahama Pottera mają w tym sezonie duży problem z remisami, których uzbierali już 9 w tym sezonie. W Boxing Day Mewy przerwały fatalną serię 12 meczów bez zwycięstwa i pokonali Brentford 2-0, a teraz odnieśli drugą wygraną w trzech meczach.
Powodów do optymizmu ciężko szukać na Goodison Park. Everton wygrał tylko raz w ostatnich 12 meczach, a porażka z Brighton była ósma w tym czasie. The Toffees mają trzy mecze zaległe z Burnley, Newcastle i Leicester, a więc będą mogli odbić się nieco od strefy spadkowej, nad którą mają 8 punktów przewagi, ale nie takich wyników spodziewano się po zatrudnieniu Rafy Beniteza, chociaż cały czas będę powtarzać, że Hiszpan nie ma stworzonych idealnych warunków w klubie.

Z wygranej mógł cieszyć się także Brentford. Tuż przed nowym rokiem podopieczni Thomasa Franka zanotowali dwie porażki z rzędu z Brighton i Manchesterem City, dlatego wygrana w tym spotkaniu była im potrzebna. Beniaminek spadkiem raczej nie musi się martwić i spokojnie mogą walczyć o zakończenie sezonu w środku ligowej stawki.
Natomiast Aston Villa pierwszy raz od przyjścia Stevena Gerrarda przegrała z zespołem innym niż któryś z czołowej trójki. Do tej poty The Villans radzili sobie z przeciwnikami zbliżonymi poziomem do nich, a porażka z Brentford wzięła się głównie z nieuwagi w obronie i nieskuteczności pod bramką rywali. Villa może stawiać sobie cele podobne do Brentford ponieważ spadek im nie grozi, a i europejskie puchary odjechały za daleko, aby móc o nich marzyć.

 

Chelsea - Liverpool
Pierwsza kolejka w nowym roku sprowadzała się do meczu na Stamford Bridge w którym zmierzyli się ze sobą kandydaci do gonienia Manchesteru City. The Citizens odskoczyli na taką odległość, że ciężko nazywać któryś z zespołów pretendentem do mistrzostwa.

Piłka nożna potrafi być przewrotna, a niedzielny mecz był tego idealnym przykładem. Był jeden wynik, który nie urządzał żadnego z zespołów i postronnych kibiców i był to oczywiście remis. A skoro tak, to jakim wynikiem zakończyło się spotkanie? Oczywiście podziałem punktów, który jest jednak dla niektórych zwycięski. Ale nie dla The Blues, ani dla The Reds. Nie, wynik na Stamford Bridge jest wygraną Manchesteru City, Arsenalu, Tottenhamu, a może nawet West Hamu i Manchesteru United.

Obydwaj menadżerowie zdawali sobie sprawę z istotności niedzielnej potyczki, ale musieli radzić sobie z wieloma przeszkodami jakie napotkali jeszcze przed rozpoczęciem spotkania.
Największym problemem Thomasa Tuchela był Romelu Lukaku, który w tygodniu udzielił przedziwnego wywiadu dla włoskiej prasy, z którego można było wywnioskować, że nie za bardzo podoba mu się na Stamford Bridge i jest kilka miejsc, w których czułby się lepiej. Takie wypowiedzi nigdy nikomu nie służą, ale moment jaki wybrał Lukaku na dawanie takich wywiadów jest o tyle dziwny, że ostatnie mecze były dobre w jego wykonaniu i wrócił do strzelania goli. Cała spawa jest już wyjaśniona, ale w niedzielę Lukaku nie pojawił się w meczowej kadrze.  

Niemniejsze problemy miał Jurgen Klopp, chociaż były one natury zdrowotnej, a nie wychowawczej. Sam Niemiec zakaził się koronawirusem i mógł pojechać z drużyną do Londynu, a wraz z nim ze składu wypadli Firmino, Alisson i Matip.

Było wiadomo że wysoka stawka meczu spowoduje, że będziemy oglądać spotkanie w którym żaden z piłkarzy nie będzie odstawiał nogi i szykowała się prawdziwa bitwa o trzy punkty. Niemniej jednak, chyba nikt się nie spodziewał, że już w 8 sekundzie dojdzie do pierwszego ostrego starcia. Mecz  rozpoczynał Liverpool, klasycznie długą piłką od obrońcy w okolice strefy obronnej Chelsea, gdzie w powietrzu walczyli Mane i Azpilicueta. Senegalczyk uderzył łokciem w twarz Hiszpana i była to sytuacja na pograniczu czerwonej kartki, ale sędzia podjął chyba dobrą decyzję ograniczając się do żółtego kartonika. Ale niesmak wśród kibiców, piłkarzy i sztabu szkoleniowego The Blues pozostał, ponieważ był to ten rodzaj zdarzenia, z którego sędzia by się wybronił, niezależnie od swojej decyzji.

Była to sytuacja o tyle istotna, że w 9 minucie Mane strzelił gola na 1-0. Skrzydłowy The Reds po fatalnym błędzie Chalobaha stanął oko w oko z bramkarzem, na spokojnie minął Mendy’ego i strzelił do pustej bramki. Tym samym Mane przerwał strzelecką niemoc, która trwała od dziewięciu spotkań i nie był to najgorszy czas na przełamanie. Co ciekawe, chwilę wcześniej identyczną okazję miał Pulisic, ale Amerykanin przegrał pojedynek z Kelleherem.

Chelsea sprawiała od początku meczu lepsze wrażenie i w pierwszych minutach potrafili zepchnąć rywali do obrony, ale niewykorzystana stuprocentowa szansa zemściła się na gospodarzach.

W następnych minutach oglądaliśmy ruch dwustronny, dużo działo się pod obydwoma bramkami, a obrońcy popełniali dużo niewymuszonych błędów.

W 26 minucie Liverpool wyszedł na dwubramkowe prowadzenie. Alexander-Arnold zagrał wyśmienite prostopadłe podanie do Salaha, który balansem ciała zgubił Alonso i z ostrego kąta trafił do bramki. To był jeden z tych momentów, kiedy patrzysz na Salaha i widzisz piłkarskiego geniusza, ponieważ Egipcjanin ośmieszył prostym zwodem Alonso, a i wykończenie było niczego sobie.

Mijały kolejne minuty, Liverpool prowadził 2-0 i wydawało się, że utrzymają tą przewagę do przerwy. Inne plany na końcówkę pierwszej połowy miała Chelsea, która w ostatnich 5 minutach wzięła się za odrabianie start. Najpierw gola kontaktowego strzelił Mateo Kovacic strzałem z woleja po piąstkowaniu Kellehera. Była to niełatwa sztuka, ponieważ Chorwat zabierał się do strzału biegnąc w tył, aby móc odpowiednio uderzyć. Wyszło kapitalnie, piłka odbiła się jeszcze od słupka i rezerwowy bramkarz Liverpoolu był bez szans.

Cztery minuty później przyszedł czas odkupienia win za niewykorzystaną sytuację z początku meczu dla Pulisica, który doprowadził do wyrównania pokonując Kellehera po prostopadłym podaniu Kante. I tak oto z pozornie pewnego 2-0 zrobiło się 2-2, a czekała nas jeszcze druga połowa.

Po przerwie spotkanie ułożyło się tak, że Chelsea miała przewagę i częściej utrzymywali się przy piłce, ale lepsze okazje miał Liverpool zmuszając Mendy’ego do sporego wysiłku, aby uchronił swój zespół przed startą gola. Najgroźniej pod bramką The Blues było po uderzeniu Mo Salaha, który próbował z dystansu technicznym strzałem pokonać Senegalczyka, ale bramkarz The Blues wyciągną się jak struna kapitalnie interweniując.

Po drugiej stronie najlepszą okazję miał zdecydowanie Christian Pulisic, ale jego strzał z woleja, intuicyjnie obronił Kelleher.

Ostatecznie żaden z zespołów nie znalazł drogi do bramki dającej zwycięstwo i mecz zakończył się podziałem punktów.
Dla Liverpoolu jest to o tyle frustrujący wynik, że przecież prowadzili 0-2, ale nie potrafili utrzymać przewagi. Trochę przypomniało to początki pracy Jurgena Kloppa na Anfield, kiedy żadne prowadzenie jego drużyny nie było bezpieczne.
Jeżeli chodzi o Chelsea to The Blues co prawda odrobili starty, ale remis nic im nie daje, dlatego nie ma za bardzo powodów do zadowolenia, nawet biorąc pod uwagę okoliczności w meczu.

Co jeszcze bardziej ironiczne, to fakt, że właśnie remisy decydują o układzie tabeli na jej szczycie. Manchester City, Chelsea i Liverpool przegrali po dwa mecze, ale The Citizens dzielili się punktami tylko dwa razy, Chelsea siedem, a Liverpool sześć i to jest powód dla którego obrońcy tytułu mają teraz 10 punktów przewagi na Londyńczykami i 11 nad Liverpoolem, który ma do rozegrania zaległość z Leeds, ale nawet w przypadku zwycięstwa, ośmiopunktowa różnica może być nie do odrobienia.

 

Manchester United - Wolverhampton
21 kolejkę zamykało poniedziałkowe starcie Manchesteru United z Wolverhampton na Old Trafford.

Od przejęcia Czerwonych Diabłów przez Rafla Rangnicka, wyniki drużyny znacznie się poprawiły, ale niewiele więcej dobrego da się powiedzieć o United pod wodzą Niemca. W pierwszych czterech meczach udało się zdobyć 10 punktów, ale dopiero w spotkaniu z Burnley udało się strzelić więcej niż jednego gola, wygrywając 3-1.

Wiadomo było, że w poniedziałek czeka bardzo trudne wyzwanie, ponieważ Wolverhampton nie pęka przed nikim w lidze i pokazali w pierwszej połowie sezonu, że mecze z nimi nie należą do przyjemności.

Pierwsze spotkanie obydwu zespołów w tym sezonie było niejako zapowiedzią stylu gry, jaki Bruno Lage będzie chciał wprowadzić u Wolverhampton. Wtedy Manchester United wygrał 1-0 po golu w 80 minucie Greenwooda, ale Wilki były w tamtym meczu zdecydowanie lepsze.

Poniedziałkowe spotkanie ułożyło się tak, że goście od pierwszej minuty znowu mogli podobać się bardziej od Manchesteru United. Czerwone Diabły kompletnie nie miały pomysłu na zagrożenie bramki Jose Sa, natomiast po drugim polem karnym raz po raz robiło się niespokojnie.

Największe zagrożenie dla Davida De Gea płynęło skrzydłami Wilków. Szczególnie aktywna była lewa strona na której dobrze układała się współpraca Daniela Podencea i Marcala. Problemem Wilków, który prześladuje ich na przestrzeni całego sezonu, był brak skuteczności w wykańczaniu akcji. Chociaż trzeba także oddać, że De Gea spisywał się tego popołudnia bardzo dobrze i jego interwencje w dużej mierze przyczyniły się do tego, że w pierwszej połowie nie oglądaliśmy goli.

W drugiej połowie nasilenie ataków gości nieco zmalało, natomiast niewiele zmieniło się w grze gospodarzy. Podopieczni Ralfa Rangnicka cały czas nie potrafili zagrozić bramce Jose Sa, poza kilkoma minutami kiedy w poprzeczkę trafił Bruno Fernandes, a chwilę później Cristiano Ronaldo strzelił gola, ale nieuznanego, ponieważ Portugalczyk był na spalonym.

Niemoc obydwu zespołów prowadziła nas niechybnie w kierunku bezbramkowego remisu, ale w 82 minucie drogę do bramki znalazł Joao Moutinho. Doświadczony pomocnik Wolves pokonał bramkarza United strzałem zza pola karnego po wybiciu piłki przez Phila Jonesa. Swój udział w tym trafieniu miał wprowadzony na boisko w 66 minucie Adama Traore, ponieważ to on dośrodkowywał w pole karne, kiedy piłkę wybijał Jones.

Manchester United miał szansę na doprowadzenie do wyrównania w 96 minucie, kiedy z rzutu wolnego uderzał Buno Fernandes, ale na posterunku był Jose Sa i obronił uderzenie swojego rodaka.

Tym samym Czerwone Diabły odniosły pierwszą porażkę w kadencji Rangnicka, ale starta kompletu punktów nie jest jedynym problemem z jakim musi się zmagać niemiecki menadżer. Porażka to jedno, ale gra United nie zwiastuje niczego pozytywnego na przyszłość. Na ten moment ciężko wróżyć Czerwonym Diabłom zakończenie sezonu w Top 4, patrząc na rosnącą formę Tottenhamu i Arsenalu, które mają na to większe szanse.

Z kolei Wolverhampton kontynuuje swoją przedziwną, ale przynoszącą punkty grę. Wilki mają drugą najgorszą ofensywę w lidze z zaledwie 14 golami na koncie i z takim samym wynikiem bramek straconych klasyfikuje się na drugiej pozycji pod względem defensywy, ustępując tylko Manchesterowi City. Wilki zajmują 8 miejsce w tabeli i jeżeli uda im się utrzymać dobrą formę, to nie ma przeciwwskazań, aby nie mogli skutecznie powalczyć o europejskie puchary.

 

 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Erik Lamela w pełnej krasie - strzelił gola sezonu, po czym wyleciał z boiska [28 kolejka]

Kluby z Manchesteru wracają do gry, Liverpool pokonuje Chelsea, rekordowa ilość goli w kolejce [2 kolejka Premier League]

Upadł ostatni stały element sezonu - Norwich w końcu wygrało mecz [11 kolejka]