Pierwsze mecze w nowym roku [21 kolejka]
Arsenal - Manchester City
Ciężko wyobrazić
sobie lepszy sposób na wejście w nowy roku, niż starciem na szczycie tabeli. W
sobotnie wczesne popołudnie na Emirates Stadium, czwarty w tabeli Arsenal
podejmował lidera z Manchesteru. Obydwa zespoły znajdowały się ostatnio w
kapitalnej formie.
Kanonierzy
wygrali cztery kolejne mecze, w których strzelili 14 goli i stracili tylko
jednego. Dzięki temu awansowali na czwarte miejsce i z każdym tygodniem
umacniali swoją pozycję w czołowej czwórce.
Seria
Manchesteru City jest jeszcze bardziej imponująca i przed sobotnią potyczką
wynosiła aż 10 spotkań. Fenomenalna forma podopiecznych Pepa Guardioli
pozwoliła im wypracować sobie pokaźną przewagę na goniącymi ich Chelsea i
Liverpoolem. Przed tą kolejką mieli 8 punktów przewagi nad The Blues i 9 nad
The Reds, ale jeden mecz rozegrany więcej od drużyny Jurgena Kloppa.
Mogliśmy
zatem oczekiwać bardzo wyrównanego pojedynku, a przynajmniej nie tak
jednostronnego jak na początku sezonu, kiedy mistrzowie Anglii pokonali na
swoim stadionie Arsenal 5-0. Od tamtej poty wiele zmieniło się w klubie z
Emirates Stadium i rewanż z The Citizens był tego najlepszym dowodem.
Lepiej w
spotkanie wszedł Manchester City, ale nie było to typowe dla nich zamknięcie
rywala pod jego bramką i napieranie na pole karne. Przewaga gości trwała około
20 minut, ale nie została skwitowana żadnym zagrożeniem dla bramki Ramsdalea.
Druga
połowa pierwszej części należała do Arsenalu i w pewnym momencie Kanonierzy na
przestrzeni 5 minut potrafili utrzymywać się przy piłce przez 75% czasu. W
odróżnieniu od rywali, gospodarze potrafili udokumentować lepszy okres w meczu
trafieniem. W 31 minucie do bramki trafił Bukayo Saka, wyprowadzając swój
zespół na prowadzenie. Było to małe zaskoczenie, chociaż z przebiegu meczu
trzeba przyznać, że Arsenal zasłużył i zapracował na swoje trafienie.
W
pierwszej połowie Manchester City nie znalazł odpowiedzi na bramkę Arsenalu i
skromne prowadzenie gospodarze dowieźli do przerwy.
W
drugiej części spotkania, pięć minut zadecydowało o losach spotkania i były to
minuty, kiedy wszystko posypało się dla podopiecznych Mikela Artety. Można
sobie tylko wyobrazić, że nieobecny z powodu koronawirusa hiszpański menadżer,
siedział przed telewizorem i niedowierzał w ten nagły zwrot akcji.
Nieszczęście
Arsenalu zaczęło się w 57 minucie, kiedy bardzo kontrowersyjny rzut karny
podyktował Stuart Attwell za faul Granita Xhaki na Bernardo Silvie. Decyzja
arbitra była jeszcze długo po meczu dyskutowana, ale nie zmienia to faktu, że
sędzia faul dostrzegł, a do jedenastki podszedł Riyad Mahrez i pokonał
Ramsdalea, wyrównując stan rywalizacji.
Szczęście
Manchesteru City nie musiało trwać długo, ponieważ kilkadziesiąt sekund później
o mały włos Aymeric Laporte nie wpakował piłki do własnej bramki próbując zgrać
piłkę głową do Edersona. Na jego szczęście, czujny był Nathan Ake, który z
linii bramkowej wybijał futbolówkę. Po akcji ratunkowej holendra mógł jeszcze
strzelić Martinelli, ale trafił w słupek na praktycznie pustą bramkę.
Nie
tylko Arsenal nie wykorzystał doskonałej okazji na ponowne wyjście na
prowadzenie, ale dwie minuty później musiał sobie radzić bez Gabriela, który
obejrzał czerwoną kartkę. Brazylijski defensor gospodarzy dwukrotnie w
przeciągu dwóch minut został przez sędziego ukarany żółtą kartką, co skutkowało
oczywiście wyrzucenie z boiska.
Rzut
karny i strata gola na 1-1, zmarnowana kapitalna okazja i dwie żółte kratki dla
Gabriela - to wszystko wydarzyło się na przestrzeni 4 minut i z meczu, który
Arsenal zdawał się mieć pod kontrolą prowadząc 1-0, zrobiło się nerwowe 30
minut rozpaczliwej obrony, aby przynajmniej remis utrzymać do ostatniego
gwizdka.
Trzeba
przyznać, że chociaż The Citizens przejęli totalną kontrolę nad meczem, to nie
wyglądali na drużynę, która jest w stanie zagrozić bramce Arsenalu. Brało się
to z tego, że podopieczni Pepa Guardioli nie grali wybitnego meczu, a
Kanonierzy dobrze się bronili.
Kibice
Liverpoolu i Chelsea mogli z uśmiechem na twarzy patrzeć na męczącego się
mistrza Anglii, ale ich dobre nastroje postanowił popsuć Rodri, który w 93
minucie strzelił zwycięską bramkę dla Manchesteru City. Hiszpański pomocnik
dość niespodziewanie znalazł się w polu karnym i zdołał sprytnie włożyć nogę
przed interweniującego obrońcę rywala i piłka wtoczyła się do bramki.
Mówiłem
to wcześniej wiele razy i będę powtarzał do znudzenia - takimi meczami wygrywa
się ligę. Nie zawsze można wygrywać strzelając kilka bramek w meczu, kiedy
wszystko idzie. Czasem trzeba wymęczyć, wybiegać i wyszarpać trzy punkty. Tak
zrobił Manchester City wygrywając skromnie 1-0 z Brentford na zakończenie roku
i ta sztuka udała im się z Arsenalem. Na koniec, za każde zwycięstwo przyznaje
się tyle samo punktów, a to one mają największe znaczenie na mecie sezonu. The
Citizens wygrali 11 mecz z rzędu w Premier League i odskoczyli daleko od
Chelsea i Liverpoolu. Pep Guardiola mógł zatem spokojnie zasiąść do oglądania
bezpośredniego starcia pomiędzy goniącymi go rywalami i remis, jakim zakończyło
się tamto spotkania był dla Katalończyka wymarzonym wynikiem. Co prawda dopiero
co przekroczyliśmy półmetek sezonu, ale chyba trzeba jasno powiedzieć, że tylko
Manchester City może przeszkodzić sobie w wywalczeniu kolejnego mistrzostwa
Anglii. Musiałoby dojść do sporej katastrofy w szeregach The Citizens i nagłej
znaczącej zniżki formy, aby zrobiło się jeszcze gorąco w wyścigu po tytuł, ale
na razie na nic takiego się nie zanosi.
Watford - Tottenham
Pozostajemy w
klimacie meczów wygrywanych w ostatnich minutach, ponieważ bezpośrednio po
spotkaniu na Emirates Stadium, Watford na swoim stadionie podejmował Tottenham.
Obydwa zespoły w podobnym czasie zmieniały trenerów, ale obydwu menadżerów
łączy jedynie to, że są Włochami.
Szerszenie
pod wodzą Claudio Ranieriego rozegrały tylko dwa dobre mecze, wygrywając z
Evertonem i Manchesterem United. Poza tym same porażki, których od pojawienia
się na Vicarage Road Włocha nazbierało się do tego weekendu aż osiem. Co prawda
Watford ominęły trzy kolejne spotkania, ale nie ma gwarancji, że nie byłyby to
kolejne straty punktów. Tak więc gospodarze przystępowali do sobotniej potyczki
po pięciu z rzędu przegranych, z czego ostatnia tuż przed nowy rokiem
poniesiona przeciwko West Hamowi, również na swoim stadionie.
Tottenham
prowadzony przez Antonio Conte, to z kolei zupełnie inna historia. Dla Włocha
starcie z beniaminkiem było ósmym w Premier League za sterami Kogutów i we
wcześniejszych siedmiu nie poniósł porażki wygrywając cztery i remisując trzy.
Od
pierwszego gwizdka sędziego inicjatywę przejął Tottenham. Co prawda pierwszą
okazję miał Watford, ale King nie potrafił sprawić problemów Llorisowi swoim
strzałem. Nie udało się zatem Szerszeniom rozpocząć meczu tak jak przeciwko
West Hamowi, kiedy objęli prowadzenie w 4 minucie po trafieniu Dennisa.
Koguty
pierwszą poważną okazję stworzyły sobie po upływnie 20 minut. W swoim stylu
pokonać Bachmanna próbował pokonać Harry Kane, ale austriacki bramkarz bez
większego problemu zatrzymał uderzenie z narożnika pola karnego Anglika. Następne
sytuacje w pierwszej połowie mieli dla gości Reguilon i Hojbjerg, ale z ich
strzałami Bachmann również nie miał większego problemu.
Watford
zrobił jeszcze mniej niż goście w kierunku strzelenia gola i oprócz strzału z
początku spotkania, tylko raz oddali celne uderzenie, ale po ziemi, lekkie i w
sam środek.
Druga
połowa obfitowała w o wiele więcej emocji, ale nie oglądaliśmy ruchu w dwie
strony, a raczej więcej czasu spędziliśmy pod polem karnym gospodarzy. Był
tylko jeden okres, trwający 10 minut, kiedy Watford przycisną rywali i
faktycznie mógł wyjść na prowadzenie, ale precyzyjne uderzenie Kinga zza pola
karnego obrobił Lloris.
Ostatnie
25 minut należało do Tottenhamu. Jednak czego by podopieczni Antonio Conte nie
próbowali, piłka nie chciała wpaść do bramki, przy czym spory udział miał
rewelacyjnie broniący Bachmann. I kiedy wydawało się, że Watford dowiezie
bezbramkowy remis do końca, że pierwszy raz w tym sezonie zachowa w lidze
czyste konto, Davinson Sanchez w 96 minucie strzelił zwycięskiego gola dla
Tottenhamu po dośrodkowaniu z rzutu wolnego Sona.
Tak
chyba musiało być, ponieważ problem z zachowaniem przez Szerszenie czystego
konta w Premier League nie jest niczym nowym. Ostatni raz udało im się zagrać
na zero z tyłu, kiedy w sezonie 2019-20 pokonali na Vicarage Road Liverpool
3-0. Od tamtej pory rozegrali w angielskiej ekstraklasie 28 spotkań i nie
zdarzyło się im nie stracić przynajmniej jednego gola.
Dzięki
wygranej Tottenham zajmuje w tabeli 6 miejsce, ale Koguty mają trzy zaległe
spotkania i ich sytuacja może wyglądać jeszcze lepiej, jeżeli będą kontynuowali
dobrą formę. Cały czas jest dużo do poprawy w grze Spurs, ale najważniejsze są
wyniki, a te od przyjścia Antonio Conte są bardzo dobre.
Nieco
gorzej ma się sytuacja Watfordu, który przegrał szósty kolejny mecz i na ten
moment ich przewaga nad strefą spadkową wynosi zaledwie dwa punkty, przy jednym
meczu rozegranym więcej od goniącego ich Burnley. Tyle samo punktów dzieli Szerszenie i
przedostatnie Newcastle, ale w tym zestawieniu to Watford ma mecz zaległy
względem Srok, chociaż tak jak pisałem na początku - forma podopiecznych
Claudio Ranieriego nie pozwala wierzyć, że gdyby rozegrali przełożone
spotkania, to ich sytuacja punktowa wyglądałaby o wiele lepiej.
Crystal Palace - West Ham
Meczem
zamykającym sobotnie emocje z angielską piłką były derby Londynu na Selhurst
Park. Gospodarze w końcówce roku notowali wyniki w kratkę, ale to samo można
powiedzieć o ich rywalach.
Crystal
Palace zagrało w grudniu pięć spotkań, po dwa przegrali i wygrali, a także raz
dzielili się punktami. Chociaż trzeba oddać podopiecznym Patricka Vieiry, że
komplet punktów tracili w wyjazdowych starciach z Manchesterem United i
Tottenhamem, a więc kiedy nie byli faworytami.
W tym
samym czasie West Ham zagrał komplet sześciu meczów, po równo rozkładając
wygrane, remisy i porażki.
Mimo
przeciętnej formy w ostatnich meczach, obydwa zespoły mogły przystępować do
sobotniej rywalizacji w dobrych nastrojach, ponieważ pożegnały 2021 rok
okazałymi zwycięstwami. Crystal Palace bez problemów rozprawiło się z Norwich,
pokonując Kanarki 3-0 na swoim stadionie. West Ham z kolei wygrał 4-1 z
Watfordem, przegrywając serię trzech meczów bez kompletu punktów. Zanosiło się
zatem na wyrównaną derbową potyczkę, przed rozpoczęciem której każdy z zespołów
mógł mieć nadzieję na przywitanie nowego roku wygraną.
Ale
przyszedł czas meczu i w pierwszej połowie West Ham rozstrzygną praktycznie
rywalizację na swoją korzyść, strzelając do przerwy aż trzy gole.
Chociaż
wydarzenie boiskowe mogły potoczyć się zupełnie inaczej, ponieważ już w
pierwszej minucie kapitalną okazję na gola zmarnował Jeff Schlupp, obijając
słupek bramki Fabiańskiego. Gdyby Ghańczyk trafił do siatki, prawdopodobnie
oglądalibyśmy zupełnie inne spotkanie.
West Ham
zaczął dochodzić do głosu po upływnie pierwszego kwadransa, a kiedy zabrał się
za konkrety, to od razu wpadły dwa szybkie gole. Pierwszego strzelił Michail
Antonio, który po nieprzyjemnym dla defensywy dośrodkowaniu Saida Benrahmy,
musnął piłkę tuż przed gotowym do interwencji Guaitą i wepchnął ją do bramki.
Zaledwie
trzy minuty później na 0-2 podwyższył Lanzini, prezentując przy okazji odrobinę
nienagannej techniki. Argentyńczyk wbiegając w pole karne dostał podanie od
Ricea, przełożył piłkę z prawej na lewą nogę, delikatnie podbił i uderzył pod
poprzeczkę pozostawiając hiszpańskiego bramkarza bez szans na skuteczną
interwencję.
Nie
mieli tego wieczora szczęścia piłkarze gospodarzy, którzy po stracie szybkich
dwóch goli zabrali się do odrabiania start. Bliski szczęścia był Edouard, ale
po jego strzale piłka odbiła się od poprzeczki. Wydawało się, że Crystal Palace
będzie w stanie znaleźć drogę do bramki, ponieważ przeważali w końcówce
pierwszej części gry, ale to West Ham zadał trzeci cios.
Ponownie
na listę strzelców wpisał się Manuel Lanzini, tym razem wykorzystując rzut
karny, sprokurowany przez Milivojevica, który przyjmował piłkę ręką we własnej
szesnastce. I tym oto sposobem w 5 minucie doliczonego czasu gry, West Ham miał
trzy gole zapasu i pozostało im jedynie dograć drugie 45 minut, aby cieszyć się
z pierwszych w nowym roku trzech punktów.
Druga
połowa należała do Crystal Palace, ale podopieczni Patricka Vieiry przez długi
czas bili głową w mur starając się przebić przez obronę West Hamu. Młoty
ograniczyły się do sporadycznych prób kontrataków, ale najczęściej nie kończyły
się one większym zagrożeniem dla bramki Guaity.
Wszystko
wskazywało na to, że emocje w tym meczu się skończyły, ale gospodarze mieli
inny plan na końcówkę spotkanie. Wszystko za sprawą wprowadzonego w 68 minucie
na boisko Michaela Olise, który kilkukrotnie w tym sezonie potrafił dać
pozytywny impuls z ławki. Nie inaczej było w sobotę, ponieważ zainspirował on
swoją drużynę do powalczenie o wydarcie punktu.
W 82
minucie Francuz idealnie dośrodkował w pole karne do wbiegającego Edouarda, a
jego rodak pokonał Fabiańskiego. Była to bramka bardzo podobna do tej
strzelonej przez Antonio w pierwszej połowie. W minucie 90 Olise sam trafił do
siatki, po dośrodkowaniu z rzutu wolego, które przemieniło się w precyzyjny
strzał w pry słupku. Nagle zrobiło się
gorąco na Selhurst Park, ponieważ sędzia doliczył 5 minut i był to czas dla
gospodarzy na doprowadzenie do remisu. Blisko szczęścia w ostatniej akcji był
Mateta, który strzałem z przewrotki minimalnie chybił i ostatecznie nie udało
się wywalczyć żadnych punktów Orłom, ale należy pochwalić ich za determinację i
walkę do końca.
Chociaż
końcówka meczu popsuła nieco dobre wrażenie, jakie po pierwszej połowie
pozostawił po sobie West Ham, to trzy punkty pojechały na London Stadium.
Drużyna Davida Moyesa pozostała dzięki temu na 5 miejscu w tabeli, ale goniący
ich rywale mają zaległe spotkanie, dlatego na pozycję West Hamu trzeba patrzeć
z lekkim dystansem. Niemniej kibice mogą być zadowoleni z ofensywnych popisów
swoich idoli, z dwóch bramek Lanziniego i dobrej formy Antonio oraz Benrahmy.
W
szeregach Crystal Palace może z kolei panować mały niedosyt. W pierwszej
połowie Orły miały sporo pecha dwukrotnie obijając obramowanie bramki, ale w
drugiej pokazali charakter i byli blisko niesamowitego powrotu do meczu. Tak
czy inaczej Patrick Vieira może wyciągnąć kilka pozytywów z tego spotkania.
Problemem z jakim będzie musiał zmierzyć się francuski szkoleniowiec są wyjazdy
kluczowych piłkarzy na Puchar Narodów Afryki. Na turniej do Kamerunu wyjadą
Zaha, Ayew, Kouyate i Schlupp, a więc kluczowi piłkarze podstawowej jedenastki.
Na szczęścia dla Palace, są oni bezpieczni w kontekście walki o utrzymanie, a
na walkę o europejskie puchary nie mają szansa, zatem wpadnięcie w ewentualny
dołek wyników nie będzie niósł za sobą większych konsekwencji.
Niedzielne mecze o 15:00
Na niedzielę
zaplanowano w Premier League cztery mecz, z czego trzy rozgrywane w jednym
czasie, pełniące rolę rozgrzewki przed hitowym starciem Chelsea z Liverpoole.
We wczesne popołudnie grały Brentford z Aston Villą, Everton z Brighton, oraz
Leeds z Burnley. Mecze zespołów zajmujących co najwyżej miejsca w środku
tabeli, ale dostarczyły naprawdę sporo emocji i jeżeli ktoś chciał nabrać
apetytu przed meczem na Stamford Bridge, to mógł się przejeść dawką futbolu na
najwyższym poziomie, jakie oglądaliśmy we wszystkich trzech meczach.
Nie
trzeba było długo czekać na pierwszego gola, a padł on na Goodison Park.
Everton opuścił dwie ostatnie kolejki, a wcześniej sensacyjnie zremisował z
Chelsea na Stamford Bridge mimo potężnych problemów kadrowych w tamtym meczu.
Natomiast Brighton w końcu wygrało mecz, pokonując w Boxing Day Brentford, a
rok zakończyli podobnie jak ich rywale, a więc remisem z Chelsea w Londynie. W
niedzielnym meczu na prowadzenie wyszli gości. Do siatki trafił MacAllister po
zgraniu piłki przez Maupaya i od trzeciej minuty Brighton prowadził na Goodison
Park.
Tymczasem
na Brentford Community Stadium Aston Villa dobrze zaczęła spotkanie z Brentford
i od pierwszych minut przejęli kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Konsekwencją
tego była bramka w 16 minucie strzelona przez Ingsa po akcji przeprowadzonej
przez Buendie. To był tego typu rajd Argentyńskiego pomocnika, jakich kibice
oczekiwali od niego, kiedy przyszedł na Villa Park z Norwich.
Na
Elland Road blisko niesamowitego gola był Raphinha, który dostrzegł wysuniętego
z bramki Hennesseya i z około 35 metrów próbował przelobować Walijczyka, ale
piłka prześlizgnęła się po poprzeczce za bramkę.
W tym
samym czasie wynik dla Brighton na Goodison Park zrobił się jeszcze lepsze,
kiedy na 2-0 strzelił Dan Burn. Everton starał się włączyć do meczu, szukali
okazję n dośrodkowanie piłki do wracającego do gry Calvert-Lewina, ale zamiast
wyrównać, stracili drugiego gola. Po rzucie rożnym Burn znalazł się w sytuacji,
że musiał tylko dobić piłkę do pustej bramki i tak też zrobił podwajając
prowadzenie gości.
The
Toffees mogli szybko strzelić gola kontaktowego, ale rzut karny zmarnował
Calvert-Lewin. Anglik staną oko w oko z Sanchezem po faulu Mwepu na Gordonie,
ale uderzył nad bramą i w niebieskiej części Liverpoolu utrzymywał się wynik
0-2.
Zbliżał
się koniec pierwszej połowy, a goli nie oglądaliśmy tylko na Elland Road. Leeds
zupełnie zdominowało Burnley, ale mieli problem ze znalezieniem drogi do
bramki. Udało się dopiero w 39 minucie. Autorem trafienia był Jack Harrison,
który przejął piłkę po błędzie Tarkowskiego, ruszył lewą stroną, ściął do
środka i na raty pokonał Hennesseya.
Trzy
minuty później dosyć niespodziewania do wyrównania doprowadziło Brentford w
starciu z Aston Villą. Podopieczni Thomasa Franka źle weszli w mecz i
praktycznie całkowicie oddali pole gry gościom. Ale przyszła 42 minuta i po
kilku chwilach, kiedy gospodarze zaczęli przejawiać symptomy dobrej gry, na 1-1
trafił Wissa.
A zatem
do przerwy Brentford remisowało z Aston Villą, Leeds skromnie prowadziło z
Burnley, natomiast Brighton miał dwa gole przewagi nad Evertonem.
Na
Elland Road Sean Dyche chciał wszystkim dać do zrozumienia, że zamierza
wyjechać z Leeds przynajmniej z jednym punktem i od początku drugiej połowy
wpuścił na boisko Maxwella Cornet. Iworyjczyk od razu dał pozytywny impuls
swojej drużynie, a po 9 minutach na boisku strzelił także gola i to nie byle
jakiego. Z około 25 metrów skrzydłowy The Clarets uderzył z rzutu wolnego lewą
nogą nie do obrony dla Meslier. Należało się spodziewać, że jak ten piłkarz
trafi do bramki, to będzie to spektakularne trafienie, ponieważ odkąd pojawił
się w Anglii, innych niż ładne nie strzela.
Kiedy
Cornet wyrównywał stan rywalizacji na Elland Road, na Goodison Park Anthony
Gordon strzelał gola kontaktowego dla Evertonu. Młody Anglik był wyróżniającym
się piłkarzem w drużynie gospodarzy i jak mało kto zasłużył na trafienie.
Wychowanek The Toffees miał trochę szczęścia ponieważ piłka po jego strzale
odbiła się jeszcze od jednego z rywali, ale najważniejszy był fakt, że Everton
złapał kontakt z Brighton.
Długo
musieliśmy czekać na następne gole, ale jak już przyszły to było na co
popatrzeć. W 71 minucie ponownie na dwubramkowe prowadzenie wyszło Brighton.
Ponownie do siatki trafił MacAllister pokonując Pickforda strzałem z woleja po
kolejnej tego popołudnia asyście Mwepu.
Ale
podopieczni Rafy Beniteza nie zamierzali się poddać i zaledwie 5 minut później
na nowo zmniejszyli straty do zaledwie jednego gola. Drugi raz na listę
strzelców wpisał się Gordon. Tym razem Anglik rozpoczął akcję, rozegrał, poczym
wbiegł w pole karne i dostał idealne do wykończenia podanie od Jonjoe
Kenny’ego.
Chwilę
gola strzeliło Leeds i po raz drugi podopieczni Marcelo Bielsy prowadzili w
straciu z Burnley. Precyzyjnym strzałem zza pola karnego popisał się Stuart
Dallas i wydawało się, że dominujące przez cały mecz Leeds nie da wydrzeć sobie
trzech punktów.
Podobnie
mogli pomyśleć kibice w Londynie, kiedy Brentford wyszło na prowadzenie
przeciwko Aston Villi. W drugiej połowie to spotkanie znacznie się wyrównało i
bramka dla któregoś z zespołów wisiała w powietrzu. Bohaterem beniaminka okazał
się Mads Roerslev, którego strzał najpierw obronił Martinez, ale przy dobitce
nie miał szans. Nie popisała się w tej sytuacji defensywa Aston Villi, ponieważ
Duńczyk miał za dużo miejsca w polu karnym i skrzętnie z tego skorzystał.
Jeżeli
ktoś spodziewał się nerwowej końcówki dla Leeds, które prowadziło 2-1 z
Burnley, to w 92 minucie wszelkie wątpliwości rozwiał ustalając wynik spotkania
na 3-1. Był to także ostatni gol tego popołudnia.
Bardzo
ważne zwycięstwo odniosło Leeds, które na trzy punkty czekało od końcówki
listopada, tym bardziej, że pokonali Burnley, które zajmuje 18 miejsce, dzięki
czemu oddalili się na 8 punktów od strefy spadkowej. Burnley z kolei utknęło z
jednym zwycięstwem w lidze i 11 punktami na koncie. Trzeba jednak pamiętać, że
The Clarets mają najwięcej, bo aż cztery zaległe mecze i jak zaczną nadrabiać
zaległości, to ich sytuacja może się poprawiać. Nie zmienia to faktu, że jedna
wygrana w 17 meczach to bardzo słaby wynik, który trzeba zacząć poprawiać niezależnie
od rywali z jakimi przyjdzie im się mierzyć.
Ważne
trzy punkty zanotowało także Brighton. Podopieczni Grahama Pottera mają w tym
sezonie duży problem z remisami, których uzbierali już 9 w tym sezonie. W Boxing
Day Mewy przerwały fatalną serię 12 meczów bez zwycięstwa i pokonali Brentford
2-0, a teraz odnieśli drugą wygraną w trzech meczach.
Powodów do optymizmu ciężko szukać na Goodison Park. Everton wygrał tylko raz w
ostatnich 12 meczach, a porażka z Brighton była ósma w tym czasie. The Toffees
mają trzy mecze zaległe z Burnley, Newcastle i Leicester, a więc będą mogli
odbić się nieco od strefy spadkowej, nad którą mają 8 punktów przewagi, ale nie
takich wyników spodziewano się po zatrudnieniu Rafy Beniteza, chociaż cały czas
będę powtarzać, że Hiszpan nie ma stworzonych idealnych warunków w klubie.
Z
wygranej mógł cieszyć się także Brentford. Tuż przed nowym rokiem podopieczni
Thomasa Franka zanotowali dwie porażki z rzędu z Brighton i Manchesterem City,
dlatego wygrana w tym spotkaniu była im potrzebna. Beniaminek spadkiem raczej
nie musi się martwić i spokojnie mogą walczyć o zakończenie sezonu w środku
ligowej stawki.
Natomiast Aston Villa pierwszy raz od przyjścia Stevena Gerrarda przegrała z
zespołem innym niż któryś z czołowej trójki. Do tej poty The Villans radzili
sobie z przeciwnikami zbliżonymi poziomem do nich, a porażka z Brentford wzięła
się głównie z nieuwagi w obronie i nieskuteczności pod bramką rywali. Villa
może stawiać sobie cele podobne do Brentford ponieważ spadek im nie grozi, a i
europejskie puchary odjechały za daleko, aby móc o nich marzyć.
Chelsea - Liverpool
Pierwsza kolejka
w nowym roku sprowadzała się do meczu na Stamford Bridge w którym zmierzyli się
ze sobą kandydaci do gonienia Manchesteru City. The Citizens odskoczyli na taką
odległość, że ciężko nazywać któryś z zespołów pretendentem do mistrzostwa.
Piłka
nożna potrafi być przewrotna, a niedzielny mecz był tego idealnym przykładem. Był
jeden wynik, który nie urządzał żadnego z zespołów i postronnych kibiców i był
to oczywiście remis. A skoro tak, to jakim wynikiem zakończyło się spotkanie?
Oczywiście podziałem punktów, który jest jednak dla niektórych zwycięski. Ale
nie dla The Blues, ani dla The Reds. Nie, wynik na Stamford Bridge jest wygraną
Manchesteru City, Arsenalu, Tottenhamu, a może nawet West Hamu i Manchesteru
United.
Obydwaj
menadżerowie zdawali sobie sprawę z istotności niedzielnej potyczki, ale
musieli radzić sobie z wieloma przeszkodami jakie napotkali jeszcze przed
rozpoczęciem spotkania.
Największym problemem Thomasa Tuchela był Romelu Lukaku, który w tygodniu udzielił
przedziwnego wywiadu dla włoskiej prasy, z którego można było wywnioskować, że
nie za bardzo podoba mu się na Stamford Bridge i jest kilka miejsc, w których
czułby się lepiej. Takie wypowiedzi nigdy nikomu nie służą, ale moment jaki
wybrał Lukaku na dawanie takich wywiadów jest o tyle dziwny, że ostatnie mecze
były dobre w jego wykonaniu i wrócił do strzelania goli. Cała spawa jest już wyjaśniona,
ale w niedzielę Lukaku nie pojawił się w meczowej kadrze.
Niemniejsze
problemy miał Jurgen Klopp, chociaż były one natury zdrowotnej, a nie
wychowawczej. Sam Niemiec zakaził się koronawirusem i mógł pojechać z drużyną
do Londynu, a wraz z nim ze składu wypadli Firmino, Alisson i Matip.
Było
wiadomo że wysoka stawka meczu spowoduje, że będziemy oglądać spotkanie w
którym żaden z piłkarzy nie będzie odstawiał nogi i szykowała się prawdziwa
bitwa o trzy punkty. Niemniej jednak, chyba nikt się nie spodziewał, że już w 8
sekundzie dojdzie do pierwszego ostrego starcia. Mecz rozpoczynał Liverpool, klasycznie długą piłką
od obrońcy w okolice strefy obronnej Chelsea, gdzie w powietrzu walczyli Mane i
Azpilicueta. Senegalczyk uderzył łokciem w twarz Hiszpana i była to sytuacja na
pograniczu czerwonej kartki, ale sędzia podjął chyba dobrą decyzję ograniczając
się do żółtego kartonika. Ale niesmak wśród kibiców, piłkarzy i sztabu
szkoleniowego The Blues pozostał, ponieważ był to ten rodzaj zdarzenia, z
którego sędzia by się wybronił, niezależnie od swojej decyzji.
Była to sytuacja
o tyle istotna, że w 9 minucie Mane strzelił gola na 1-0. Skrzydłowy The Reds
po fatalnym błędzie Chalobaha stanął oko w oko z bramkarzem, na spokojnie minął
Mendy’ego i strzelił do pustej bramki. Tym samym Mane przerwał strzelecką
niemoc, która trwała od dziewięciu spotkań i nie był to najgorszy czas na
przełamanie. Co ciekawe, chwilę wcześniej identyczną okazję miał Pulisic, ale Amerykanin
przegrał pojedynek z Kelleherem.
Chelsea
sprawiała od początku meczu lepsze wrażenie i w pierwszych minutach potrafili
zepchnąć rywali do obrony, ale niewykorzystana stuprocentowa szansa zemściła
się na gospodarzach.
W następnych
minutach oglądaliśmy ruch dwustronny, dużo działo się pod obydwoma bramkami, a
obrońcy popełniali dużo niewymuszonych błędów.
W 26
minucie Liverpool wyszedł na dwubramkowe prowadzenie. Alexander-Arnold zagrał
wyśmienite prostopadłe podanie do Salaha, który balansem ciała zgubił Alonso i
z ostrego kąta trafił do bramki. To był jeden z tych momentów, kiedy patrzysz
na Salaha i widzisz piłkarskiego geniusza, ponieważ Egipcjanin ośmieszył
prostym zwodem Alonso, a i wykończenie było niczego sobie.
Mijały
kolejne minuty, Liverpool prowadził 2-0 i wydawało się, że utrzymają tą
przewagę do przerwy. Inne plany na końcówkę pierwszej połowy miała Chelsea,
która w ostatnich 5 minutach wzięła się za odrabianie start. Najpierw gola kontaktowego
strzelił Mateo Kovacic strzałem z woleja po piąstkowaniu Kellehera. Była to
niełatwa sztuka, ponieważ Chorwat zabierał się do strzału biegnąc w tył, aby
móc odpowiednio uderzyć. Wyszło kapitalnie, piłka odbiła się jeszcze od słupka
i rezerwowy bramkarz Liverpoolu był bez szans.
Cztery
minuty później przyszedł czas odkupienia win za niewykorzystaną sytuację z
początku meczu dla Pulisica, który doprowadził do wyrównania pokonując
Kellehera po prostopadłym podaniu Kante. I tak oto z pozornie pewnego 2-0
zrobiło się 2-2, a czekała nas jeszcze druga połowa.
Po
przerwie spotkanie ułożyło się tak, że Chelsea miała przewagę i częściej
utrzymywali się przy piłce, ale lepsze okazje miał Liverpool zmuszając Mendy’ego
do sporego wysiłku, aby uchronił swój zespół przed startą gola. Najgroźniej pod
bramką The Blues było po uderzeniu Mo Salaha, który próbował z dystansu technicznym
strzałem pokonać Senegalczyka, ale bramkarz The Blues wyciągną się jak struna
kapitalnie interweniując.
Po
drugiej stronie najlepszą okazję miał zdecydowanie Christian Pulisic, ale jego
strzał z woleja, intuicyjnie obronił Kelleher.
Ostatecznie
żaden z zespołów nie znalazł drogi do bramki dającej zwycięstwo i mecz
zakończył się podziałem punktów.
Dla Liverpoolu jest to o tyle frustrujący wynik, że przecież prowadzili 0-2,
ale nie potrafili utrzymać przewagi. Trochę przypomniało to początki pracy
Jurgena Kloppa na Anfield, kiedy żadne prowadzenie jego drużyny nie było
bezpieczne.
Jeżeli chodzi o Chelsea to The Blues co prawda odrobili starty, ale remis nic
im nie daje, dlatego nie ma za bardzo powodów do zadowolenia, nawet biorąc pod
uwagę okoliczności w meczu.
Co
jeszcze bardziej ironiczne, to fakt, że właśnie remisy decydują o układzie
tabeli na jej szczycie. Manchester City, Chelsea i Liverpool przegrali po dwa
mecze, ale The Citizens dzielili się punktami tylko dwa razy, Chelsea siedem, a
Liverpool sześć i to jest powód dla którego obrońcy tytułu mają teraz 10
punktów przewagi na Londyńczykami i 11 nad Liverpoolem, który ma do rozegrania
zaległość z Leeds, ale nawet w przypadku zwycięstwa, ośmiopunktowa różnica może
być nie do odrobienia.
Manchester United - Wolverhampton
21 kolejkę
zamykało poniedziałkowe starcie Manchesteru United z Wolverhampton na Old
Trafford.
Od
przejęcia Czerwonych Diabłów przez Rafla Rangnicka, wyniki drużyny znacznie się
poprawiły, ale niewiele więcej dobrego da się powiedzieć o United pod wodzą
Niemca. W pierwszych czterech meczach udało się zdobyć 10 punktów, ale dopiero
w spotkaniu z Burnley udało się strzelić więcej niż jednego gola, wygrywając
3-1.
Wiadomo
było, że w poniedziałek czeka bardzo trudne wyzwanie, ponieważ Wolverhampton
nie pęka przed nikim w lidze i pokazali w pierwszej połowie sezonu, że mecze z
nimi nie należą do przyjemności.
Pierwsze
spotkanie obydwu zespołów w tym sezonie było niejako zapowiedzią stylu gry,
jaki Bruno Lage będzie chciał wprowadzić u Wolverhampton. Wtedy Manchester
United wygrał 1-0 po golu w 80 minucie Greenwooda, ale Wilki były w tamtym
meczu zdecydowanie lepsze.
Poniedziałkowe
spotkanie ułożyło się tak, że goście od pierwszej minuty znowu mogli podobać
się bardziej od Manchesteru United. Czerwone Diabły kompletnie nie miały
pomysłu na zagrożenie bramki Jose Sa, natomiast po drugim polem karnym raz po
raz robiło się niespokojnie.
Największe
zagrożenie dla Davida De Gea płynęło skrzydłami Wilków. Szczególnie aktywna
była lewa strona na której dobrze układała się współpraca Daniela Podencea i
Marcala. Problemem Wilków, który prześladuje ich na przestrzeni całego sezonu, był
brak skuteczności w wykańczaniu akcji. Chociaż trzeba także oddać, że De Gea
spisywał się tego popołudnia bardzo dobrze i jego interwencje w dużej mierze
przyczyniły się do tego, że w pierwszej połowie nie oglądaliśmy goli.
W
drugiej połowie nasilenie ataków gości nieco zmalało, natomiast niewiele
zmieniło się w grze gospodarzy. Podopieczni Ralfa Rangnicka cały czas nie
potrafili zagrozić bramce Jose Sa, poza kilkoma minutami kiedy w poprzeczkę
trafił Bruno Fernandes, a chwilę później Cristiano Ronaldo strzelił gola, ale
nieuznanego, ponieważ Portugalczyk był na spalonym.
Niemoc
obydwu zespołów prowadziła nas niechybnie w kierunku bezbramkowego remisu, ale
w 82 minucie drogę do bramki znalazł Joao Moutinho. Doświadczony pomocnik
Wolves pokonał bramkarza United strzałem zza pola karnego po wybiciu piłki
przez Phila Jonesa. Swój udział w tym trafieniu miał wprowadzony na boisko w 66
minucie Adama Traore, ponieważ to on dośrodkowywał w pole karne, kiedy piłkę
wybijał Jones.
Manchester
United miał szansę na doprowadzenie do wyrównania w 96 minucie, kiedy z rzutu
wolnego uderzał Buno Fernandes, ale na posterunku był Jose Sa i obronił
uderzenie swojego rodaka.
Tym
samym Czerwone Diabły odniosły pierwszą porażkę w kadencji Rangnicka, ale
starta kompletu punktów nie jest jedynym problemem z jakim musi się zmagać
niemiecki menadżer. Porażka to jedno, ale gra United nie zwiastuje niczego
pozytywnego na przyszłość. Na ten moment ciężko wróżyć Czerwonym Diabłom
zakończenie sezonu w Top 4, patrząc na rosnącą formę Tottenhamu i Arsenalu,
które mają na to większe szanse.
Z kolei
Wolverhampton kontynuuje swoją przedziwną, ale przynoszącą punkty grę. Wilki
mają drugą najgorszą ofensywę w lidze z zaledwie 14 golami na koncie i z takim
samym wynikiem bramek straconych klasyfikuje się na drugiej pozycji pod względem
defensywy, ustępując tylko Manchesterowi City. Wilki zajmują 8 miejsce w tabeli
i jeżeli uda im się utrzymać dobrą formę, to nie ma przeciwwskazań, aby nie
mogli skutecznie powalczyć o europejskie puchary.
Komentarze
Prześlij komentarz